wtorek, 12 stycznia 2016

Nowy adres! rudosczycia.wordpress.com

Blog został przeniesiony na platformę wordpress.com
Nowy adres:

rudosczycia.wordpress.com


Dzieje się zarówno tam jak i na FANPAGE'u


Zapraszam!


sobota, 27 czerwca 2015

To słowo na "d"...


Bycie fit jest ostatnio cool.

Pisząc to pierwsze zdanie, sama się skrzywiłam. Brzmi sztucznie, wymuszenie i trochę jak coś, co powiedziałaby gimnazjalistka. Mimo to, jest w tym sporo racji. Diety są teraz w modzie. Gdyby był to kolejny blog lajfstajlowy (a przecież twierdzę, że trochę jest!), poniżej znaleźlibyście listę dobrze Wam znanych, bo słyszanych na każdym kroku, zasad zdrowego odżywiania, okraszoną zdjęciami wyglądających smakowicie niskokalorycznych dań i uśmiechniętych trenerek fitnessu.  W skrócie, znaleźlibyście to:

Pięć posiłków dziennie, fitness sport...Klejnuty wiedzą co mówią?


Oczywiście jeśli chcemy schudnąć, pewnych ustaleń przestrzegać trzeba. Ale naturalnie, wszystkie te wskazówki i dobre rady weryfikuje jednak życie.  A ponieważ ten post klepie dla Was rudy potwór ciasteczkowy, który na samą myśl o stretchingu, joggingu czy pilatesie dostaje gęsiej skórki - będzie bardzo życiowo. 

Jak ujarzmić to słowo na d... czyli poradnik bezstresowego odchudzania 

Dieta. To słowo na d..., którego nie znosimy, a jednak zapraszamy do swojego życia. Podobnie jak nielubianego krewnego, którego wypada zaprosić na ślub i od którego oczekuje się sporego prezentu. Z tą różnicą, że Ciocię Dietę da się polubić i nauczyć się z nią żyć.

1. Postaw sobie cel

Zaczyna się jak każdy typowy poradnik dietowy, co? Nie matwcie się, Wasz cel nie musi być  godny pochwały, nie musi świecić z daleka złocistym blaskiem i nie musi urosnąć do rangi Waszego osobistego Świętego Graala. Nie musi, a wręcz nie może, być tak diabelnie wygórowany, że aż nieosiągalny. Niekoniecznie też musicie zakładać, że:
> robicie to tylko dla siebie,
> dążycie do poprawy własnego samopoczucia
> jesteście gotowi na totalną metamorfozę połączoną ze zmianą trybu życia.

Nie musicie tego robić, by być fit i cool. To wszystko przyjdzie samo, więc nie warto się tym stresować od samego początku. Spójrzmy prawdzie w oczy, większość z nas odchudza się z powodów bardziej przyziemnych. Ja na przykład chcę się zmieścić w konkretną sukienkę, żeby móc w niej pójść na ślub mojego brata...

2. Jedz to, co lubisz

Faktem jest, że dobrze jest wybrać się do dietetyka, ale powoód dla którego ja uznałam, że warto to zrobić może okazać się dla Was zaskoczeniem. Ok, fajnie otrzymać spersonalizowaną dietę, uwzględniającą Twoją budowę ciała i określającą odpowiednią ilość kalorii. Trudniej się jej za to trzymać! Ja jednak potraktowałam zwrócenie się o pomoc do specjalisty przede wszystkim jak life hack, typowy easy mode. Dzięki diecie rozpisanej przez Maćka Paciorka z bloga Moja Przemiana, nie musiałam się zastanawiać. co zjem danego dnia. Kilka przykładowych przepisów wystarczyło, żebym mogła wybrać swoje ulubione. I szczęśliwa na całego, napychać się na przykład twarożkiem na śniadanie.



3. Spędzaj czas aktywnie, ale przyjemnie

Jeśli już zdecydujecie się na rozmowę z dietetykiem, nie ma bata, żebyście nie usłyszeli o konieczności uprawiania sportu czy "podejmowania aktywności fizycznej". I nie, ruszanie żuchwą podczas żucia gumy nie jest uznawane za sport - pytałam...

Oczywiście nikt Was do niczego nie zmusi, a to dlatego, że jedną z prawd uniwersalnych jest fakt, że ze swoją dietą jesteście przede wszystkim Wy sami i żaden rodzaj motywacji czy dopingu ze strony innych nie zadziała, jeśli mu na to nie pozwolicie.

Okazuje się jednak, że wcale nie trzeba iść z duchem czasu i próbować tego, co inni. Okupujące Facebooka, youtube i inne media społecznościowe propagatorki zdrowego stylu życia z pewnością proponują skuteczne metody. Ale one nie muszą nam przecież odpowiadać. Grunt to znaleźć coś dla siebie...

Ja sama wybrzydzałam, wymyślałam i szukałam wymówek (przepraszam, mocnych, sensownych argumentów) przemawiająeych za tym, że ja sportu uprawiać...nie muszę. Po kolei więc nie pozwalały mi na to: długie godziny pracy, nieznajomość miasta na tyle, by samemu dojechać do siłowni, zbyt duże koszty, a także brak poczucia rytmu i wstyd. Jeśli już, widziałam dla siebie tylko jedną opcję (równie nieosiągalną, jak mi się wydawało - rower). Jazdę na rowerze uwielbiałam od zawsze, nie męczyła mnie, a zamiast tego relaksowała i cieszyła. No, ale tutaj litania się powtarzała. Nie miałam czasu, roweru, wytyczonych tras...

Po przyjeździe do Kielc, usłyszałam jednak o stosunkowo nowym "wynalazku". Spinning to miała być jazda na rowerze w rytm muzyki... i nagle wszystko stało się jasne. Do siłowni chodzę zaraz po pracy, zanim jeszcze zdążę się wygodnie rozsiąść w domu i złapać "lenia". Brak poczucia rytmu rekompensuje fakt, ze przecież każdy uczestnik zajęć ma osobny rower, więc nawet jeśli się jedzie zupełnie nie do taktu, nikomu to tak naprawdę nie wadzi. Komfort psychiczny zostaje zachowany. A do tego, muzyka jest absolutnie obłędna, więc to trochę tak jak pójście na dobrą imprezę.

Polubiłam rowerowe ćwiczenia tak bardzo, że sprawiłam sobie domową wersję roweru. Teraz jeżdżę nie tylko słuchając muzyki, ale także oglądając seriale, grając w gry na PS3, a nawet czytając książki!

Wrzucam Wam zaktualizowaną playlistę: To w końcu siłownia, czy impreza?

4. Znajdź sobie nowe hobby/absorbujące zajęcie

Doszłam ostatnio do wniosku, że już wiem, dlaczego tyję (albo: tyłam). Nie odkryłam może Ameryki, ale zauważyłam, że w przerażającej większosci wypadków, napycham się niepotrzebnymi, pustymi kaloriami... z nadmiaru wolnego czasu.

Stąd moja kolejna propozycja. Zajmij sobie czas czymś, co wciągnie Cię na tyle, że ostatnim o czym pomyślisz, będzie jedzenie. Może to być nowe hobby (próbowaliście kiedyś decoupage'u, spędziliście cały dzień na pisaniu tesktów lub dopieszczaniu bloga?), albo po prostu zajęcie dodatkowe (ja jestem w trakcie kursu na prawo jazdy, skończyłam jedne studia i wybieram się na drugie, ale równie dobrze mogłaby, zamiast tego łazić po sklepach, zrobić sobie wycieczkę po muzeach albo zapisać się na kurs języka obcego). Cokolwiek wpadnie Wam do głowy, byle nie wiało nudą!

Ja swoje pożeracze czasu już mam. Na przykład tutaj :)

5. Pij dużo...
wody, herbaty albo kawy. Oprócz oczywistego oczyszczenia i nawodnienia organizmu, napój wypełni Ci żołądek pomiędzy posiłkami. Kolejny prosty, być może oczywisty, ale sprawdzony i skuteczny life hack. 



6. Resetuj się regularnie
Te 15 tygodni na diecie nauczyło mnie całkiem sporo, ale jedną lekcję naprawdę wzięłam sobie do serca. Dieta to nie jest wyrok, nie musi wiązać się z nieustającym odmawianiem sobie przyjemności, nie musi oznaczać, że już nigdy nie weźmiemy do ust ulubionego smakołyku. Dieta nie ma za zadanie zmienić nas w prychające na widok McDonalda i z przerażeniem odrzucające każdą propozycję poczęstunku dziwolągi.

Należy nam się reset. To przecież nie do końca tak, że słodycze są zakazane i każdy jeden cukierek, każdy gryz ciastka czy kawałek sernika powoduje, że dieta zostaje bezpowrotnie zaprzepaszczona. Czego dieta ma nauczyć (a przynajmniej ja tak to rozumiem), to że desery tak naprawdę nie wnoszą do naszego żywienia wiele dobrego, a więc są zbędne w codziennym codziennym rozrachunku.

Ale ochota na czekoladę/ciasto/cukierka nachodzi przecież każdego!



7. Kup sobie nowe ciuchy
I wreszcie ostatni punkt z tej wyczerpującej siódemki wspaniałych. Spraw sobie nowy ciuch! Nie muszę tutaj chyba pisać o tym, że kobiety w przeważającej większości lubią zakupy. Nowy ciuch niezaprzeczalnie potrafi poprawić humor, a jeśli ten nowy łaszek będzie o rozmiar mniejszy niż ostatnio... no, same (sami?) wiecie, jak na to reagujecie. Jeśli nie znajdziecie motywacji w innej formie, to z pewnością da Wam kopa do dalszego działania.

Ja idę w weekend na zakupy. To będzie dobry dzień!



Powyższe opisałam z autopsji, u mnie takie podejście się sprawdza. Ciekawa jestem, co Wy o tym myślicie. Jesteście na diecie? Co postawiliście sobie za cel? Macie jeszcze jakieś złote wskazówki? A może jesteście całkowicie przeciwni temu hype'owi

środa, 24 czerwca 2015

Jestem ninją!

Przeglądałam sobie właśnie od niechcenia feed facebookowy, kiedy trafiłam na zdjęcie t-shirta stworzonego jakby specjalnie dla mnie. Zanim Wam ją jednak pokażę, zadam pytanie, które mnie w związku z tą koszulką naszło. Czy ja Wam właściwie mówiłam, czym ja się zajmuję na tym moim "kontrakcie"? 

Nie? 

Otóż, jestem ninją. No, prawie. Co prawda nie biegam ubrana cała na czarno, a noże lepiej trzymać ode mnie z daleka (nie mówiąc już o katanach, czy innych shurikenach), ale lubię o sobie myśleć, że nawet bez tego - jestem ninją. Więcej! Jestem:



Ta konkretna bluza pochodzi stąd, ale sama mam w domu identyczną
dzięki połączonej mocy kolegów po fachu z facebookowej grupy tłumaczy.




Dzisiejszy wpis zostanie zatem w całości poświęcony temu, co sprawia, że tłumacz ma moim zdaniem pełne prawo do tytułowania się wielozadaniowym ninją na pełen etat. Historia w obrazkach. 

1. Tłumacz nie śpi. 

Źródło tego obrazka niestety nie jest mi znane, gdyż pochodzi on z jednego z facebookowych postów na grupie dla tłumaczy. A szkoda, po przybiłabym piątkę, temu kto tak trafnie przedstawił moje życie.

Jak każdy dobry superbohater (dajmy na to taki Batman), tłumacz nie postrzega nocy jako pory dnia przeznaczonej na spanie. Podobnie jak Batman, tłumacz rozprawia się z kolejnymi tekstami właśnie w nocy, w tym samym czasie wypatrując, czy też nasłuchując kolejnego znaku. że:
* niezbędne jest kolejne tłumaczenie, lub
* nadchodzi DEADLINE, czyli tłumaczowskie nemesis pierwszej klasy.

Jedym zdaniem: there is no rest for the wicked

2. Tłumacz posiada supermoce

Akurat taką koszulkę można dostać tutaj,
ale pełno ich się namnożyło ostatnio w sieci.

Jako Polacy, rzeczywiście możemy pochwalić się umiejętnością posługiwania się jednym z najtrudniejszych języków świata. Tłumacz natomiast musi ogarniać nie tylko swój język ojczysty, ale dodatkowo jeszcze ten drugi (a nierzadko i trzeci) ze swojej pary językowej. Na poziomie hard. Zawód tłumacza wiąże się także z koniecznością posiadania dość rozległej wiedzy ogólnej i specjalistycznej (w wybranej dziedzinie). I tak, moją dziedziną, dość naturalnie i stopniowo staje się budownictwo.

3. Każdy tłumacz ma swojego wiernego sidekicka. A jest nim....
Źródło podane na grafice. I ponownie ukłony w stronę twórcy.

Kawa. Dzień bez kawy jest, najprościej rzecz ujmując, dniem straconym. Zwłaszcza jeśli jest się hardcorem na półtorej etatu i uznaje się jedynie własny pomiar czasu, dzieląc dobę na "praca", "przerwa na zrobienie kawy", "praca" oraz "wchłanianie kolejnej porcji wiedzy.  Ale nie zrozumcie mnie źle, w dużej większości my to naprawdę kochamy. I tylko dlatego to robimy.

4. Tłumacz stoi na straży moralności...gramatycznej.

Szczera prawda prosto od someecards.com


Tak naprawdę to prawdziwa misja i bolączka każdego tłumacza w jednym. Widzimy, i marzymy o poprawieniu, każdego błędu gramatycznego w całym internecie (a przynajmniej ja marzę!).  Za marzenia nie mogą człowieka zamknąć, ale przyznaję bez bicia, że nie jest to do końca zdrowe ani wygodne podejście. 

Więc. czym tak naprawdę zajmuję się w swojej pracy? I na to mam odpowiedź zamieszczoną na koszulce: 

To jest dokładnie to, z czym borykam się codziennie. Strzał w dziesiątkę, Trust me, I'm a translator. 

To właśnie ta koszulka natchnęła mnie do zamieszczenia tego wpisu. I za to należą nam się dodatkowe brownie points. To od nas wymaga się kompletnej wiedzy na dany temat, podczas gdy bardzo często oryginalne teksty, które dostajemy, są tak bardzo dalekie od oryginału. Wyobraźcie sobie 10h dziennie tłumaczenia angielskich tekstów przygotowywanych przez Włochów na składny i ładny język polski. 

To jest właśnie moje życie. I kocham je, nie zamieniłabym je na żadne inne. Czasem tylko muszę sobie przypominać, że jestem SUPERBOHATEREM. I po to właśnie jest ten post :)



~ CharmingGinger

P.S. Inspiracją dla tego wpisu (oprócz koszulki) był też post mojej przyjaciółki. O ten: CzarnyKotu.



piątek, 12 czerwca 2015

Spokojnie, to nie recenzja czyli muzyka na drogę

Dochodzi 22:00, a ja siedzę w pociągu sunącym w stronę domu. Już myślałam, że w tym tygodniu będę silna i zostanę na weekend w Kielcach. Planowałam po raz pierwszy od dłuższego czasu wyspać się w sobotę, ugotować jakiś obiad (jak nigdy!), przejść się na pobliski rynek w poszukiwaniu świeżych jajek, prawdziwego krowiego mleka i truskawek. Zakładałam, że uda mi się wreszcie przygotować post ze zdjęciami nowego mieszkania i wrzucić go na bloga, a nawet umówiłam się z instruktorem na jedną z ostatnich jazd przed egzaminem na prawo jazdy (zostało mi może jeszcze 5h? 

Widzę już koniec, wyczekiwany, wspaniały, ten, który pozwoli mi odzyskać upragnioną niezależność. (coraz trudniej jest mi prosić o kolejne przysługi kolejnych znajomych, a im coraz bardziej nie wychodzi ukrywanie, że pomagają mi raczej niechętnie - i wcale im się nie dziwię, bo ileż można?). Ale ja nie o tym...chociaż właściwie jest to jeden z wielu powodów, dla których rozmawiając z Tomkiem w czwartek wieczorem, nieśmiało wspomniałam, że może jednak wróciłabym do domu...złamałam się, tęsknota za wszystkim co znane, swoje, własne i dzielone z najważniejszymi osobami w moim życiu wygrała. Bo z całego mojego zesłania najbardziej nie lubię właśnie tej samotności. Nie jestem osobom, której przyjemność sprawi samotne wyjście na spacer, do kina czy na kawę. Uwielbiam wszystkie te trzy sposoby spędzania wolnego czasu, ale właśnie w towarzystwie. Najlepiej Tomka, mamy, taty, Ysi albo Oli.

A więc przede mną 6h jazdy w przepełnionym przedziale, rozgrzanym do czerwoności czerwcowym upałem. Ale znalazłam na to sposób. Przelana do kubka termicznego butelka lodowatej wody (dzięki temu nadal jest zimna!) i muzyka w słuchawkach.

Po tym przydługim wstępie dochodzimy zatem do sedna dzisiejszego wpisu, który ma dwojakie zastosowanie: po pierwsze, i najważniejsze, zwraca uwagę na dwie muzyczne nowości, w które pierwszy letni miesiąc zdaje się obfitować. Po drugie łata po trosze dziurę, w której miał się znaleźć obiecany post mieszkaniowy, który nie powstał właśnie z powodów opisanych powyżej.

Moją muzykę na drogę stanowią dwie płyty: wydana 01.06.2015 trzecia płyta Florence and the Machine zatytuowana How Big, How Blue, How Beautiful (ah, aliteracje! mniam!) i wypuszczona na rynek tydzień później Beaneath the Skin islandzkiego zespołu Of Monsters and Men. 

(wpis ten nie ma w żadnym wypadku być recenzją żadnej z tych płyt, a jedynie podpowiedzieć Wam, czego można posłuchać w duszny letni wieczór, żeby się wyciszyć, uspokoić, zastanowić...)

Obie płyty są raczej przyjemnym powrotem do tego, co znałam już wcześniej, a bardzo przyjemnie stąpa się po znanym gruncie, jednocześnie nie będąc zmuszonym do maglowania wciąż tych samych kawałków.

Florence jest przejmująca i kiedy wchodzi na wyższe rejestry przechodzą mnie ciary. Chociaż to nie fajerwerki, które przewracają świat do góry nogami (jak to stało się ze mną przy Dog Days Are Over) to złapałam się, że od początku miesiąca nadzwyczaj często nucę pierwsze na liście  Ship To Wreck na zmianę z singlowym What Kind of Men. Cała płyta, pewnie ze względu na statek w tytule piosenki inicjującej, pachnie mi piratami (z lekką domieszką Doctora Who). A kto jak kto, ale ja lubię takie klimaty!

Zostawiam link do płyty prosto ze Spotify, na którym Florence dostęna była w wersji Deluxe już w dniu premiery!


A pod spodem jeszcze bardzo minimalistyczna i tym samym chyba jeszcze bardziej przejmująca niż dotychczasowe   - okładka. Widzicie ten obłęd w oczach? Ten sztorm?

Źródło: Wikipedia


Of Monsters and Men także słucha się wspaniale. To jak pływanie po tym samym morzu, ale jedak zmienionym - dojrzalszym. Mimo podobnego brzmienia, muzycy chyba porzucili zwodniczo lekki i przyjemny charakter piosenek. Już nie ukrywają się za zasłoną historyjek dla dzieci (jak Dirty Paws  z płyty My Head is an Animal). Przejmującym głosem Nanna opowiada teraz bardzo otwarcie o poszukiwaniu siebie. Wychodzi bardzo klimatycznie. 

Polecam szczególnie singlowe Crystals oraz piosenkę o ulubionym przeze mnie tytule: I Of The Storm.

Podobnie jak Florence, Of Monsters and Men także udostępnili swoją płytę w wersji rozszerzonej użytkownikom Spotify.

Proszę, enjoy! 

I jeszcze okładka. Znowu monohrom, znowu prostota, jak w przypadku Florence. To jakaś nowa moda? Nie narzekam! 

Źródło: Wikipedia

Ja się zakochałam! A Wy?

piątek, 15 maja 2015

Rzeczy naprawdę dzieją się...

No tak, oczywiście. Moje zobowiązanie (w większości wobec samej siebie), by zamieszczać coś w tym kawałku mojej własnej wirtualnej przestrzeni chociażby raz na tydzień spaliło na panewce. Mimo braku aktywności jednakże, jest tak jak w piosence Anity Lipnickiej "...rzeczy naprawdę dzieją się". I brak wpisów składam właśnie na karb tych wszystkich wydarzeń - dobrych i złych. 

Majówka, bo to o niej miałam napisać na początku miesiąca, minęła zdecydowanie zbyt szybko. Właściwie na tyle szybko, że zapomniałam strzelić choćby jedno zdjęcie. A powiedzieć trzeba, że tym razem prognozy się nie sprawdziły i pogoda nadzwyczaj dopisała. 

Pojechaliśmy z Tomkiem do Szczecina, w odwiedziny do jego przyjaciół. Każde z nas wyruszyło ze swojego "końca świata", by spotkać się w umownej połowie drogi, czyli w Poznaniu. Dla mnie, podróż zaczęła się już w czwartek w nocy, kiedy umościłam się wygodnie na tylnim siedzeniu samochodu koleżanki obok cudnej, zaspanej dwulatki Tosi. Tosi-Antoniny. Nie wiem, czy to kwestia tylko tego, że dawno już postanowiłam właśnie tak nazwać własną córkę, czy zadziałał na mnie ogólny urok gaworzącego przez sen, rezolutnego malucha - ale muszę przyznać, instynkt macierzyński włączył mi się pełną parą... i tak jakby wcale nie chce puścić. A przecież dobrze wiem, że jeszcze nie czas. Przecież wszystko mam, choćby w zarysie, zaplanowane. Jeszcze rok, jeszcze jedne studia, jeszcze jeden egzamin, jeszcze własna działalność, jeszcze ją rozkręcić... i już. Będzie czas in na Tosię. Albo dwie/dwoje/dwóch?

Do Poznania dotarłam w piątek nad ranem i musiałam odczekać swoje, zanim otworzyły się podwoje czynnej od najwcześniejszych godzin porannych kawiarni. Ha, z moim Mackiem czułam się w Starbucksie jak w domu (o matko, nie, mój komputer wcale nie nazywa się Maciek. Nie!). Długie godziny oczekiwania umiliłam sobie kubkiem gorącej czekolady (już nie boję się tak bardzo odstępstw od diety, ale właśnie majówka nauczyła mnie jeszcze czegoś, o czym trochę dalej). Pięć godzin, czekoladę, kawę i trzy odcinki serialu później nadjechał wreszcie pociąg z Tomkiem na pokładzie. Ostatnia godzina, która nam została na przesiadkę miała już upłynąć szybko i gładko, zwłaszcza, że nie mogliśmy się nagadać. I upłynęła...kiedy spojrzeliśmy na zegarki (Tomek to jednak ma wyczucie czasu) do odjazdu pociągu zostały dwie minuty. I cała długość dworca do przebycia. Wpadliśmy do środka zmachani, w ostatniej sekundzie. Uff! 

Nadal się stresowałam. Przede wszystkim dlatego, że wiem jak specyficzną osobą jestem. Trochę jak Marmite, you either love me or hate me.  W wielu sytuacjach w życiu, moja specyficzność mi pomagała, w wielu jednak przeszkadza, także na co dzień. Zadałam więc po drodze tysiąc pytań i rozważyłam na głos pewnie ze sto scenariuszy tego, jak bardzo źle ta wizyta może się potoczyć. I przyznaję teraz z ulgą, że bardzo się myliłam. Pobyt był bardzo przyjemny, a ja już na samym początku poczułam, że mogę wyluzować. Nie brakowało też atrakcji, od przechadzki po parku z przystankiem na pyszną kawę (podczas której okazało się, że Tomek wyrzucił cały nasz budżet wyjazdowy do kosza razem z niepotrzebnymi już biletami na pociag!) przez spokojną posiadówkę przy piwie (i bourbonie, i winie i...ekhm...i po diecie?), ognisko u jeszcze innego kolegi Tomka z czasów studiów oraz wieczór z planszówkami u jeszcze innych znajomych znajomych, którzy oprócz tego, że absolutnie wymiatali w Cards Against Humanity, to jeszcze przygotowali boskie, własnoręcznie pieczone, przekąski. I było wino, więcej wina...dużo wina i gitara. 

Jak wiadomo, wszystko co dobre...a nie, chwileczkę. Weekend majowy w tym roku był krótki, to fakt, ale mnie się "upiekło". I to bardziej dosłownie niż bym chciała, bo ta jedna, biedna kiełbaska z ogniska, którą wsunęłam ze smakiem, zafundowała mnie dodatkowe 2 dni chorobowego. Tak, no cóż, bywa i tak. Ale przynajmniej pojechałam do Torunia i kurowałam się pod czujnym i czułym okiem... 

Niewiele mniej obfitujący w atrakcje okazał się być weekend następny, kiedy musiałam pojechać do Poznania (po raz ostatni, nie licząc egzaminu! Kolejne uff!). To Tomek wpadł na pomysł spotkania się tam i wybrania się do kina na nowych Avengersów na podwójną randkę z dwójką naszych wspólnych znajomych. Potem miała być kolacja i "drinki z palemką" w pubie dla graczy. Po części zapomniałam więc o czekających mnie zajęciach i zaliczeniach i skupiłam się na relaksowaniu. 


O nowych Avengersach krążą bardzo sprzeczne opinie. Ja również, choć sporo po czasie, postanowiłam zostawić tutaj parę zdań na ten temat. Jako raczej casualowa (tak bardzo brak mi na to lepszego, polskiego, słowa!) oglądaczka produkcji spod egidy Marvel Studios, pewnie nie zdawałam sobie sprawy z części rzeczy, które zauważyłby i powiązał w spójną całość zagorzały fan (na przykład taki Tomek ;)). Tak, było kilka ukłonów w stronę fandomu, które nie każdy pewnie załapał. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że nie przeszkadzały one w ogólnym odbiorze filmu i tym samym uznać, że Marvelowi udało się poniekąd wypośrodkować produkcję w taki sposób, by spełniała oczekiwania zarówno takiego Gingera jak ja, który przyszedł pooglądać kolorowych superbohaterów kopiących tyłki tym złym (kimkolwiek by oni nie byli, bo dla casuali to przecież żadna różnica) oraz zaznajomionych z komiksową wersją uniwersum nerdów. Ci drudzy (jak na przykład nasz znajomy, czy Tomek właśnie) ekscytowali się znacznie bardziej, widząc już same pojedyncze sceny z udziałem nowych postaci. A potem snuli przypuszczenia, co może wydarzyć się dalej, opierając je właśnie na swojej poszerzonej wiedzy. Krótko mówiąc, wszyscy bawiliśmy się dobrze. Natomiast ja zarzuciłam filmowi trochę coś innego niż wszyscy. Podkreślić jednak trzeba, że zarzut nie jest ogromny i prawdopodobnie wynika z faktu, że jestę lingwistę i ostatnio za dużo się naczytałam o tłumaczeniu żartów językowych. Bo właśnie stężenie tychże na godzinę było zdecydowanie za duże. Do tego stopnia, że część znich mniej wprawionym słuchaczom zupełnie umykała, a dla mnie przestała być po prostu śmieszna. Coś co miało być celnym i zabawnym podsumowaniem wymiany zdań, takim fajnym, językowo ciekawym punchlinem, stało się tylko "następnym śmiesznym tekstem z kolei". Co nie zmienia faktu, że kocham Iron Mana i jego cięty język!

Przez weekend przemknęliśmy zatem niczym Quicksilver w swoich najwygodniejszych butach. Ani się obejrzałam, a już trzeba było wracać. Niemal tradycyjnie już, pojechałam zatem do Torunia, by spędzić jeszcze trochę niedzieli w domu i spotkać się z przyjaciółmi. Doszłam do wniosku, że wracanie nocnym autobusem wcale nie jest takie złe. Jest wręcz lepsze, niż przesiadki w Warszawie. A to, że absolutnie nie ma jak dostać się potem do oddalonych o te 20 km Chęcin, jakoś schodzi na drugi plan, kiedy można przez te parę godzin we własnym domu...pospać. Tak. Zamiast spożytkować ten czas konstruktywnie i efektywnie, ja zwyczajnie zasnęłąm. We własnym łóżku, we własnej pościeli, skulona w ciasny kłębuszek... Tak, czasem nawet Gingery odpoczywają.

Nie mogłoby jednak być tak całkiem kolorowo, prawda? Rudość życia rudością, ale dorosłość też musi się o siebie upomnieć. A z nią mniejsze i większe problemy. Otóż szukam mieszkania. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że właściwie już je znalazłam i jestem o pół kroku od podpisania umowy. Nie mam jednak pewności, czy będzie mi dane wyprowadzić się z dotychczasowego lokum tak szybko, jak bym chciała. A chciałabym...jak najszybciej się da.

Siedzę i zastanawiam się głęboko, czy poświęcić osobny wpis temu, dlaczego dopadły mnie kolejne zmiany. Z jednej strony nie chciałabym zaczynać burzy, z drugiej uważam, że to może być ważny tekst. Ważny dla mnie, po pozwoli spojrzeć na sprawę z dystansu, ważny dla czytelników, bo być może uda Wam się w życiu uniknąć moich pomyłek. No i, bądźmy szczerzy, ważny dla bloga, bo nic nie robi tak dobrze popularności, jak trochę kontrowersji. Złamiemy białe i czarne odrobiną szarości. 

niedziela, 12 kwietnia 2015

Pamiętać dobre dni...



Za mną bardzo dobry weekend. Bezstresowe,  ciepłe, pełne pozytywnych wrażeń półtora dnia. Po tych kilku stresujących tygodniach, gdy tak naprawdę na nic nie starczało czasu, za taki dzień oddałabym dużo. A on przyszedł sam, zupełnie niespodziewanie. Pojechałam do domu i już sama podróż, która zapowiadała się fatalnie, upłynęła mi szybko i sympatycznie w towarzystwie trójki kuracjuszy, wybierających się na turnus do Kołobrzegu. Tak naprawdę jednak dobrze zaczęło się dziać w sobotę rano.


Wykorzystałam fakt, że T. musiał pójść do pracy. Nie, żebym była z tego powodu  specjalnie szczęśliwa, ale dzięki temu, mogłam spędzić trochę czasu na plotkach z przyjaciółkami...


Zabrałam więc najpierw Ysię na wyprawę w poszukiwaniu laptopa. Zakup nowego komputera chodził za mną już jakiś czas, bo choć mój wierny towarzysz podróży, malutki i leciutki Asus Transformers T100, sprawował się świetnie, to jego większy kolega - trzylatek Samsung - wymagał już wymiany. Jako że jestem niemożliwą wręcz gadżeciarą, a także dlatego, że zmieniły się nieco moje potrzeby i oczekiwania względem osobistego komputera - padło na MacBooka Air. 


Pojawił się jednak pewien problem, bo chociaż zawsze robię porządny wywiad środowiskowy przed zakupem kolejnej nowinki technicznej, to
Do otwarcia pudełka używamy tylko profesjonalnych narzędzi.
nawet nie wpadłam na to, że tego komputera nie będę umiała włączyć, o skonfigurowaniu i wyłączeniu nie wspominając. Ysia stanowiła wspaniałe wsparcie duchowe podczas mojej ostatecznej decyzji o przesiadce w tak dobrze znanego Windowsa na iOSa, ale ja potrzebowałam czegoś więcej. Potrzebowałam wsparcia technicznego...

Tutaj z pomocą przyszła mi Antariel, która sama niedawno zaopatrzyła się w to cudo designu i techniki (zobaczcie chociażby, jak ten komputer jest zapakowany!) i do tej pory była moją konsultantką na odległość. 



Zobaczcie, jak on jest zapakowany!
Udało się!


Jedną kawę później, komputer był już rozpakowany i działał jak złoto, a ja z pewną dozą smutku czy też nostalgii, uświadomiłam sobie jak bardzo brakuje mi takich spotkań i rozmów o niczym. Być może bez kontekstu nie będzie to aż tak zabawne, ale wrzucę tutaj próbkę "ku pamięci".



Spotkanie z przyjaciółkami i zakup laptopa to jednak dopiero początek. Wróciwszy z pracy, T. przyniósł mi kolejną "zabawkę": Need for Speed: Undercover. Dawno już nosiłam się z zakupem kolejnej gry na konsolę, tym razem zależało mi jednak na czymś, co nie będzie zbyt angażujące, a jednak nadal bardzo przyjemne. Nie mogłam sobie zbytnio pozwolić na mojego wymarzonego Bioshocka, chociażby ze względu na to, że przyjeżdżając do domu tylko (a przecież aż!) co drugi weekend, szybko straciłabym wątek. Potrzebowałam czegoś "na raz", i Need for Speed sprawdziło się idealnie: piękne samochody w drapieżnych kolorach, trochę adrenaliny wywołanej szybkością i zadowolenia, kiedy uda się wygrać. A w tle trochę fabuły i absolutnie genialna muzyka!

O, tak się wygrywa!
Będąc ciągle w temacie szybkich samochodów i dużej dozy akcji oraz emocji, wybraliśmy się z T. do kina na Szybkich i Wściekłych 7. Żeby się całkowicie zrelaksować. potrzebowałam filmu, który będzie się po prostu dobrze oglądało. A czy jest coś co ogląda się lepiej, niż przystojnych facetów w szybkich samochodach, którzy jak trzeba potrafią obić pyski przeciwnikom? Odpowiedź brzmi: nie. I nie zawiodłam się na tej odsłonie Fast and Furious. 


Znowu szybkie samochody i genialna muzyka


Nie spodziewałam się tylko jednego: że się tak bardzo wzruszę. Nie jestem osobą, która płacze na komediach romantycznych (chyba, że są naprawdę dobre i mówią o czymś głębszym niż "jesteś taka śliczna i bardzo cię kocham"), natomiast zawsze do głębi poruszały mnie historie o lojalności wśród członków - często przybranej  - rodziny. Od lat zresztą nie zmieniło się, i pewnie nigdy nie zmieni, moje zdanie, że najpiękniejsza więź powstaje pomiędzy dwoma braćmi. Oni wcale nie muszą mówić sobie, że się kochają. Wystarczy, że zawsze mogą liczyć na swoje wsparcie. I że jak trzeba, to jeden drugiemu nie omieszka obić twarzy... 

O tak. Idźcie do kina. Koniecznie. 



To był dobry dzień. Dobre półtora dnia, chociaż niedziela, to już zwykłe obijanie się z mojej strony. Oraz oglądanie jak Roger Ysi wygrywa w NFSa. Być może ten wpis nie jest szczególnie ciekawy, pewnie niektórzy postukają się w głowę, zastanawiając się, jak można tak dużą jego część poświęcić zakupowi komputera. Ale dla mnie był to jeden z najbardziej beztroskich i szczęśliwych dni od bardzo dawna. I dlatego zostawię tutaj takie wspomnienie. 


A teraz, czas wracać w kieleckie...

środa, 25 marca 2015

Nieczęste chwile oddechu i jedna ja na placu boju

Ufff...klapnęłam właśnie ciężko na krzesło, postawiwszy przed sobą uprzednio laptopa i parujący kubek ciepłej, angielskiej herbaty (dzięki, Astrall!). Nareszcie fajrant! Wiosenna pogoda z jednej strony nastraja do działania (przecież zawsze obiecujemy sobie, że od wiosny zaczniemy: biegać, ćwiczyć, jeździć na rowerze, chodzić na basen, więcej wychodzić itp. itd.), z drugiej jednak skłania do zwolnienia tempa. Nagle na świecie robi się jaśniej, dni są dłuższe, a przez to i czasu jakby więcej. Człowiek chciałby korzystać.

No i można robić "hypsterskie" zdjęcia
w okularach przeciwsłonecznych

Ale nie ja.

Ja jestem, jak zwykle, w ciągłym biegu. Kiedy nie pracuję, chodzę na jazdy albo spinning. Oprócz tego w ramach "samopomocy chłopskiej", jak nazwała to kiedyś moja nauczycielka matematyki, pomagam znajomym w nauce. Przestałam już nawet przyjmować czekoladę w ramach podziękowania (w końcu jestem na diecie, a 4kg w dół to już nie przelewki, po co to psuć?). Jeśli natomiast nie uczę innych, uczę się - włoskiego, słówek na kolokwium, pytań z testu teoretycznego na prawo jazdy... dni mijają, a mój mózg nie zaznaje odpoczynku. Do tego ciągle mam na siebie nowe pomysły. A może poszłabym na basen? A może znajdę sobie jednak korepetytora z włoskiego? A może inny język, przecież w Kielcach musi być szkoła językowa? A tak w ogóle, to poszłabym na jeszcze jedne studia. Po co się zatrzymywać, skoro całkiem nieźle mi idzie?



I chyba dziś właśnie mój styl życia dał mi się we znaki.

Po dwóch dniach intensywnych ćwiczeń z rzędu bolą mnie wszystkie mięśnie. Uśmiecham się co prawda do tego "bólu", bo to ten dobry ból, który mówi mi, że dałam z siebie wszystko. A jednak przeszkadza, sprawia, że dzień w pracy dłuży się niemiłosiernie, a każdy kolejny plik do przetłumaczenia zdaje się nie mieć końca. Jestem marudna i jakby zmęczona, mimo, że spałam całe 7 godzin. I nagle naprawdę, jak nigdy, tęsknię za domem...

Tak mi było dobrze w domu ostatnio
po co ja w ogóle stamtąd wyjeżdżałam!?


Do tego, upływają kolejne minuty, a ja powoli zdaję sobie sprawę, że od jutra - o matko, tak, już od jutra, zostaję sama. Sama na stanowisku na całe długie 3 tygodnie. Sama na placu boju, z wystrzeliwanymi we mnie co chwila, coraz to bardziej wymyślnymi prośbami i poleceniami. Blondi wraca 14.04. Ani się oglądam, a ona już cmoka mnie w policzek i mówi, żebym się trzymała.

A ja czuję, że jeżeli za chwilę nie złapię większego oddechu, to właśnie trzymać się nie będę.
Na szczęście strząsam z siebie to uczucie, silę się na spokój. Zewnętrznie jest w porządku, nikt nie widzi paniki. Ale wewnątrz dostaję obłędu od samego patrzenia na stos karteczek przypiętych do korkowej tablicy. To do, to do, to do, to do... tak, to wszystko jest do zrobienia.
"I na pewno przyjdą do Ciebie, żebyś zamówiła kawę."
"No i pamiętasz, przyjadą zakładać rolety. Tu masz karteczkę z opisem kolorów, bo każdy chciał co innego."
"A, no i jakby się skończyła woda/cukier/herbata albo długopisy, zadzwoń, o tu"
Blondi wydaje ostatnie instrukcje, a ja kiwam głową, obejmując dłońmi kubek z zieloną herbatą. Słucham, ale słowa przepływają jakby obok mnie. Powtarzam sobie tylko: robiłaś to już przecież, c'mon!

Dam radę? Nagle mam ochotę na te cudowne, ociekające czekoladą ciastka z ciągnącym się w nieskończoność karmelem, które przyniósł mi w ramach podziękowania włoski kolega (w tym wypadku nie wypadało odmówić). Nie wiem skąd wytrzaskuję silną wolę, żeby się jednak nimi nie zapchać...tak, dla poprawy samopoczucia.

Nie robię tego jednak, oddaję je czym prędzej koleżance, a to moje małe zwycięstwo trochę poprawia mi nastrój. Wychodzę z biura z gotowym planem. Po powrocie do domu, nadmiar energii wywołany strachem pożytkuję na gotowanie (pierwszy raz od miesięcy, rzeczywiście, od zera, gotuję sobie obiad! Na dwa dni!)

In the making...

Dwa posiłki w jednym 
Brązowy ryż, kurczak w przyprawach i mix warzyw z pieczarkami. Jakim cudem mogło mi się to wydawać takie trudne? 
Plan na jutro. 

Jaki jest mój plan na jutro oraz na następne 3 tygodnie (z przerwą świąteczne obżarstwo)? Głębokie oddechy, obcasy na nogach, dużo herbaty i jeszcze więcej uśmiechu.

A na razie więcej herbaty i relaks przy muzyce. Na przykład takiej: Cozy Evening ze Spotify

Trzymajcie kciuki

P.S. Wpis o wszystkim i o niczym. Ale mnie jest lepiej, a przecież o to w tym wszystkim chodzi.