piątek, 30 stycznia 2015

Dlaczego tak długo nic oraz jak Chęciny witają przyjezdnych...

Pierwsze dni w pośpiechu...

Wszyscy od samego początku wiedzieliśmy, że pierwsze tygodnie w Chęcinach będą trudne. Przenieśliśmy się w tempie ekspresowym i tak naprawdę do dziś pracujemy otoczeni różnego rodzaju pudłami, a wielu rzeczy w biurze po prostu brakuje.

Na szczęście w mieszkaniu zastępczym nad firmą przyszło nam z Rudą_Dwa (która na prośbę jej siostry zostaje niniejszym przemianowana na Szaloną_Nutrię, choć zęby ma białe jak śnieg)  pomieszkać niecały tydzień. Znalazłyśmy mieszkanie oddalone o trzy minuty spaceru od stoku narciarskiego.
Idzie sobie człowiek do Biedronki, a tu stok narciarski...

Od samego początku, kiedy tylko moja noga stanęła na długim na pół budynku tarasie, zakochałam się w nim bez pamięci. Dodatkowo, urządzone zostało w sposób dziewczęcy, jest przestronne, a okolica bardzo spokojna. Mieszka nam się dobrze, i mam tylko nadzieję, że Szalona_Nutria potwierdzi moje słowa.

Czekam jeszcze tylko na duże, dwuosobowe łóżko i wstawienie do mojego pokoiku szafy z lustrem. Wtedy zasypię Was zdjęciami wnętrza, a na razie link do oferty, póki jeszcze wisi.

Jak Chęciny witają przyjezdnych...


Nie narzekałam na nawał pracy i pośpiech. Umyśliłam sobie, że właściwie brak czasu i przymusowe niedojadanie będą zbawienne dla mojej diety. Że może schudnę bez dodatkowego wysiłku? Rzecz jasna, prędzej czy później, takie myślenie musiało się okazać myśleniem życzeniowym. Ale od początku.


Ponieważ nic jeszcze nie jest na swoim miejscu i wiele rzeczy wymaga załatwienia, bardzo często zostajemy w biurze w okrojonym składzie. Najczęściej Ta_Blondyna , z którą dzielę pokój w biurze, i Szalona_Nutria pokonują zastraszające ilości kilometrów, starając się sprawić, by coś zadziałało (patrz: poczta, bank, internet w mieszkaniach naszych włoskich kolegów). W końcu dojechała również Ta_Z_Torunia, ale dla niej także znalazły się zadania "mobilne".

A ja nie mam prawa jazdy, zatem przez większość czasu siedzę na miejscu i załatwiam co tylko się da przez telefon.  I właśnie jednego z takich dni, zaczęli napływać do biura miejscowi. Odwiedziło nas wtedy całkiem sporo osób i rozmawiałam z każdą z nich, ale jedna zapadła mi w pamięć: Pani Agnieszka.

Spróbujcie sobie wyobrazić taką Panią Agnieszkę. Raczej korpulentna, z szerokim uśmiechem na twarzy, włosy rozczochrane wiatrem, bo zawsze gdzieś się spieszy i rozmawia przez telefon, a ton głosu ma wysoki. Ona zna wszystkich i wszyscy znają ją. Przyszła zareklamować swój hostel, w razie gdybyśmy potrzebowali noclegu dla nowo-przybyłych.  I zaczęła mówić... mówiła dużo, na różne tematy, wymieniła nazwy sąsiadujących z naszą firm, podzieliła się ploteczkami i podpowiedziała, do kogo po co się udać i wykonała parę telefonów.

Tym sposobem, jeszcze tego samego dnia byłyśmy z Szaloną_Nutrią ( bo co mam sama chodzić robić biznes?) umówione na lunch z właścicielem chęcińskiego zajazdu, a wieczorem znajomy z pizzerii miał przywieźć ulotki.

W zajeździe przyjęto nas jak krytyków kulinarnych. Brakowało nam chyba tylko dużych brzuchów, ale z tego raczej należy się cieszyć. Jedzenie było pyszne i dość wyszukane jak na niewielką restauracyjkę w równie niewielkich Chęcinach. To, co miało być smacznymi i tanimi, domowymi obiadkami, zmieniło się w  smaczne i tanie dania, którymi właściciel częstował kiedyś nawet samego Prezydenta. Dobiliśmy targu. Szalona_Nutria i ja byłyśmy wniebowzięte. A do tego wstrząśnięte i zmieszane, bo Pan odmówił jakiejkolwiek zapłaty.

Ucieszone pysznym, darmowym lunchem, wróciłyśmy do biura, by na powrót zagłębić się w papierach. Po obfitym lunchu, wcale nie myślałam o jedzeniu, aż w okolicy godziny 17:00 pojawił się pan pizzer, dzierżący ulotki oraz ogromną, parującą jeszcze i pachnącą pizzę. W gratisie... No i kolację też miałyśmy z głowy!

Taaaka pizza. Z diety nici...


Dietę rozpoczęłam już następnego dnia. Kolacja moja i Szalonej_Nutrii wyglądała tak apetycznie, że aż strzeliłam kolejną fotkę jedzenia:
Sałatka grecka a'la Ysia

Oficjalnie zaczęłam też akcję "rudość bez słodyczy", czyli pozbywam się swojego nałogu czekoladowego. Szalona_Nutria dzielnie mnie w tym postanowieniu wspiera, podtykając mi w zamian pod nos jak najczerwieñsze jabłuszka i dojrzale banany. 

Aerobik 55+

We wszelkich możliwych mediach aż huczy od tego, że sama dieta nie wystarczy. Dla mnie do tej pory oznaczało to tylko tyle, że oprócz katowania się brakiem ukochanych potraw i przekąsek, trzeba takze katować się dodatkowo wyciskającymi siódme poty ćwiczeniami. Jadnak, z okazji akcji #rudoscbezslodyczy, postanowiłam spróbować dać się porwać bakcylowi ćwiczeniowemu. Zresztą, co tu kryć, rozłąka z rodziną i znajomymi, do których zawsze można było wieczorem zajrzeć oraz przerywany wiecznymi awariami sprzętu dostęp do Internetu, sprzyjają takim postanowieniom. Z biura do hali sportowej w Chęcinach mamy trzy minuty spacerkiem, zatem we wtorek udałyśmy się na zajęcia aerobik-step.

Już w szatni poznałyśmy nasze współćwiczące. Pełne werwy, roześmiane i poubierane w obcisłe legginsy panie z grupy wiekowej 55+. Przyznam bez bicia, zaśmiałam się cicho pod nosem. Wcale nie przypuszczałam, że te niepozorne kobietki mogą być tak sprawne! Zajęcia były co prawda prowadzone w umiarkowanym tempie (jak dowiedziałyśmy się od naszych nowych znajomek, "w dupę to można dostać u pani Doroty), ale siwo-srebrne kucyki związane na karkach, na które miałam świetny widok stojąc w ostatnim rzędzie, podskakiwały równomiernie i bez zatrzymywania się. No i panie znały już układ, ja nie...

A zatem za mną drugi tydzień pracy w Chęcinach. Postaram się, by wpisy pojawiały się co sobotę. A w tym tygodnu dorzucę jeszcze opis podróży na trasie Kielce - Poznań. Do usłyszenia w niedzielę, oraz w każdą kolejną sobotę!


wtorek, 20 stycznia 2015

O słodkiej tymczasowości i latających siekierach

"Zupa nie-pożegnalna"

Niedziela przed wyjazdem upłynęła mi leniwie. Nie dopuszczałam jeszcze do siebie myśli o pozostawieniu wszystkiego i wszystkich w Toruniu, nie chciałam myśleć o przeprowadzce, a odległość do przejechania (ok. 350 km) zwyczajnie mnie przerażała. 

I wtedy wpadła Ysia, dzwoniąc wcześniej i oznajmiając, że będzie gotować zupę. I że właściwie miała ją ugotować u siebie, ale przemyślała sprawę i uznała, że będę miała zdjęcia jedzenia do wrzucenia na bloga. 

Tak powstał pomysł przygotowania zupy nie-pożegnalnej. Bo przecież się nie żegnamy, przecież będę wracać. Nie lecę za ocean, nawet za morze nie jadę. Rzeka co prawda w tych Kielcach może inna niż Wisła, ale płynąć do domu nie muszę, więc to też nie problem.

Zatem, oto zupa nie-pożegnalna:


I przepis na nią: 



Tak posilona, mogłabym góry przenosić, czym więc było przejechanie tej niebotycznej ilości kilometrów! Ano właśnie....

"W krainie latających siekier..."

Do Chęcin dotarłyśmy z opóźnieniem w porze lunchu i zastałyśmy biuro kompletnie wyludnione. Ja nazywałam nasze meandry po przychęcińskich polnych dróżkach "zwiedzaniem" i "podziwianiem lokalnych krajobrazów", Ruda_Dwa orzekła jednak dosadnie, że się zgubiłyśmy. I żadna nawigacja nie była w stanie przyjść nam z pomocą. Widzicie, dość szybko odkryłyśmy, że to z tymi siekierami, to niekoniecznie tylko legenda...nasze telefony też jakby dostały skrzydeł (latały po całym samochodzie!)

Będąc niepoprawną optymistką, dopingowałam więc Rudą_Dwa, kiedy brała zakręt za zakrętem, by za chwilę stwierdzić, że "JUŻ TU PRZECIEŻ BYŁYŚMY", a sama strzelałam fotki. Na przykład taką, na budowaną przez nas S7:

Są góry, dojeżdżamy...
Wiedziałyśmy, że pierwsze parę dni spędzimy "na walizkach" w mieszkaniu znajdującym się nad biurem. Miałyśmy jednak nadzieję, że bardzo szybko będziemy mogły pożegnać uczucie tymczasowości i wprowadzić się do ślicznego, przestronnego, przygotowywanego dla naszej czwórki w tym czasie, czteropokojowego mieszkanka w Kielcach. 

...żyje nam się wesoło.

Niestety, jeszcze tego samego dnia, gdzieś pomiędzy rozpakowywaniem dziesiątek pudeł, a noszeniem na górę wszelkiej maści mebli, spłynął na nas pierwszy fuck-up tego wyjazdu (integracyjnego, chciałoby się napisać, ale integracja to akurat, co było nam w głowie) Zupełnie niespodziewanie, wszystkie cztery: Ruda_Dwa, Ta_Blondyna, Ta_z_Torunia i ja, zostałyśmy bezdomne, kiedy wynajmujący ni stąd ni zowąd się wycofał... 

Przestały pomagać głębokie oddechy, komuś puściły nerwy, ktoś zaczął planować powrót do domu. W przerwach pomiędzy paniką a wyklinaniem "tych cholernych scyzoryków", powstał plan B. 



Dwa razy dwa...

Sytuację, oczywiście, uratował mężczyzna - nasz opiekun z biura nieruchomości w kilka godzin gotowy był pokazać nam inne mieszkania, w podobnym standardzie. Stanęło na dwóch mieszkaniach trzypokojowych i jakoś tak naturalnie połączyłyśmy się w pary. Ginger_Power pozostało nierozłączne... i bardzo szybko zdecydowało się na mieszkanie nieopodal wyciągu narciarskiego pod Telegrafem. Ta_Blondyna, jako przedstawicielka drugiej pary, miała trochę trudniejsze zadanie. Nie ułatwiało jej go również to, że miała bardzo szczegółowe wymagania, jeśli chodzi o JEJ mieszkanie. Ta_z_Torunia, pozostająca na tę chwilę w Toruniu właśnie, miała być informowana na bieżąco, ale w ferworze spraw, to właśnie Tej_Blondynie przypadło podjęcie ostatecznej decyzji...nie słuchałam dalej. Z powrotem do mieszkania dotarłyśmy ok. 22:00, po krótkiej wizycie w sklepie spożywczym, ja odetchnęłam z ulgą, przybiłam sobie z Rudą_Dwa piątkę i na głos wyraziłam opinię o tym, jak piękne będzie nasze mieszkanko. Pozostało nerwowe oczekiwanie na decyzję kierownictwa firmy - zapłacą, czy nie zapłacą, oto jest pytanie! Bo wyobraźcie sobie, że logiczne rozwiązanie - obiecali płacić całość za mieszkanie czteroosobowe, to teraz podzielimy "przydział" na pół (pomiędzy dwie pary) i także nie powinno być problemu, wcale nie był brany za pewnik. 

Zasnęłam stosunkowo wcześnie i po nocy pełnej niespokojnych snów przywitałam swój pierwszy pełen dzień w Chęcinach. Ten zaczął się całkiem zwyczajnie: wreszcie zasiadłam przy swoim biurku i, jeszcze pozbawiona internetu, mogłam już chociaż zacząć tłumaczyć. Ta_Blondyna natomiast, nadal usiłująca podjąć decyzję co do mieszkania, od rana wisiała na telefonie z tym samym agentem nieruchomości, który wysadził nas przed domem dzień wcześniej o 22:00. Zaraz też zapadła decyzja: jedziemy oglądać więcej mieszkań. Pomna słów moich rodziców, postanowiłam również rozważyć inne opcje i znowu siedziałyśmy w samochodzie przedstawiciela biura nieruchomości w komplecie. Ruda_Dwa też się zabrała, my podejmujemy decyzje demokratycznie. 

I wtedy zaczął się kocioł. Brak internetu nie przeszkodził mojemu szefowi, zwanemu przez nas Opalonym (ze względu na śniadą karnację), zażądać ode mnie natychmiastowego tłumaczenia dokumentu ( którego ze względu na wycieczkę do Kielc, oczywiście nie mogłam przygotować). Dopiero pięć telefonów później udało mi się przekonać szefa, że: 

a) nie ma mnie w biurze, bo walczę z bezdomnością;
b) to tłumaczenie tak naprawdę wcale takie urgent nie jest i jeśli zaczeka do lunchu, to nic mu się nie stanie (tak mówi nasz prawnik, a prawnik przecież wie co mówi, nie?);
c) z pustego i Salomon nie naleje, a ja bez internetu nie jestem w stanie nawet ściągnąć dokumentu do tłumaczenia, so yeah (nie, nie dałam się wrobić w udostępnianie internetu z prywatnej komórki).

Emocje opadły dopiero podczas oglądania ostatniego tego dnia mieszkania. Prawie równocześnie z ostatnim domofonem, wybrzmiał sygnał smsa. Szefostwo autoryzowało płatności za mieszkania. Nagle nawet Ta_Blondyna podjęła całkiem sprawnie decyzję...

A więc mieszkam, Na razie nadal na walizkach, ale w perspektywie mam ślicznie urządzone mieszkanko no i mniejsze grono współlokatorów. Co chyba koniec końców okazało się lepszym wyjściem...

PS. Latających siekier jeszcze nie widziałam, ale przy rozpakowywaniu pudeł zabrakło nam scyzoryków....


sobota, 17 stycznia 2015

Lifestyle z twistem, czyli to nie kolejny blog o zdrowym odżywianiu

Lifestyle...


Rudość życia ma być blogiem lifestyle'owym. 
Już samo to krótkie zdanie ma w sobie ogromny potencjał. Z jednej strony potrafi bardzo łatwo zniechęcić czytelnika (i nic dziwnego, w sieci pełno jest takich blogów, często podobnych do siebie jak dwie krople wody), z drugiej może zachęcić go do scrollowania dalej (co ciekawe, z tego samego powodu).

Lifestyle to dla mnie słowo zawierające w sobie obietnicę promocji wszystkiego co dla nas dobre i zdrowe, ładne, designerskie i z założenia inspirujące, a często także drogie i niedostępne. Skłamałabym jednak twierdząc, że taki 'lifestyle' do mnie nie przemawia, że nie patrzę na to z przyjemnością i że nie czuję delikatnego ukłucia zazdrości. 

Stąd, swoje miejsce w sieci także zapełnię zdjęciami (co jakiś czas pewnie zdjęciami jedzenia, a i zdarzy się od czasu do czasu małe selfie). Nie obiecuję jednak, że jedzenie będzie zdrowe, a selfie zawsze w pełnym makijażu. A to z prostego powodu:mój styl życia wygląda...

...inaczej

Już od poniedziałku, gdy zatrzasną się za mną drzwi samochodu, rozpocznę "życie na kontrakcie". Życie w towarzystwie zielonej walizki, życie w biegu, życie w pracy, życie w ciągłych rozjazdach pomiędzy Kielcami, oddalonym o ponad trzysta kilometrów domem, a studiami w Poznaniu. Życie-przygodę, życie nomada, życie z towarzyszącą mi non-stop tęsknotą za bliskimi, których do tej pory miałam na wyciągnięcie ręki. Życie, w którym wszystko będzie po staremu, a jednak wszystko będzie nowe i nieznane. Ekscytujące i przerażające zarazem. 

Udało mi się upchnąć większość całego mojego życia w jednej walizce. Nazywam to matematyką wszechświata. To zarazem piękne i smutne zjawisko.
Jestem spakowana.
Gotowa bardziej nie będę nigdy.









A w poniedziałek...witajcie Kielce, witaj przygodo!