niedziela, 12 kwietnia 2015

Pamiętać dobre dni...



Za mną bardzo dobry weekend. Bezstresowe,  ciepłe, pełne pozytywnych wrażeń półtora dnia. Po tych kilku stresujących tygodniach, gdy tak naprawdę na nic nie starczało czasu, za taki dzień oddałabym dużo. A on przyszedł sam, zupełnie niespodziewanie. Pojechałam do domu i już sama podróż, która zapowiadała się fatalnie, upłynęła mi szybko i sympatycznie w towarzystwie trójki kuracjuszy, wybierających się na turnus do Kołobrzegu. Tak naprawdę jednak dobrze zaczęło się dziać w sobotę rano.


Wykorzystałam fakt, że T. musiał pójść do pracy. Nie, żebym była z tego powodu  specjalnie szczęśliwa, ale dzięki temu, mogłam spędzić trochę czasu na plotkach z przyjaciółkami...


Zabrałam więc najpierw Ysię na wyprawę w poszukiwaniu laptopa. Zakup nowego komputera chodził za mną już jakiś czas, bo choć mój wierny towarzysz podróży, malutki i leciutki Asus Transformers T100, sprawował się świetnie, to jego większy kolega - trzylatek Samsung - wymagał już wymiany. Jako że jestem niemożliwą wręcz gadżeciarą, a także dlatego, że zmieniły się nieco moje potrzeby i oczekiwania względem osobistego komputera - padło na MacBooka Air. 


Pojawił się jednak pewien problem, bo chociaż zawsze robię porządny wywiad środowiskowy przed zakupem kolejnej nowinki technicznej, to
Do otwarcia pudełka używamy tylko profesjonalnych narzędzi.
nawet nie wpadłam na to, że tego komputera nie będę umiała włączyć, o skonfigurowaniu i wyłączeniu nie wspominając. Ysia stanowiła wspaniałe wsparcie duchowe podczas mojej ostatecznej decyzji o przesiadce w tak dobrze znanego Windowsa na iOSa, ale ja potrzebowałam czegoś więcej. Potrzebowałam wsparcia technicznego...

Tutaj z pomocą przyszła mi Antariel, która sama niedawno zaopatrzyła się w to cudo designu i techniki (zobaczcie chociażby, jak ten komputer jest zapakowany!) i do tej pory była moją konsultantką na odległość. 



Zobaczcie, jak on jest zapakowany!
Udało się!


Jedną kawę później, komputer był już rozpakowany i działał jak złoto, a ja z pewną dozą smutku czy też nostalgii, uświadomiłam sobie jak bardzo brakuje mi takich spotkań i rozmów o niczym. Być może bez kontekstu nie będzie to aż tak zabawne, ale wrzucę tutaj próbkę "ku pamięci".



Spotkanie z przyjaciółkami i zakup laptopa to jednak dopiero początek. Wróciwszy z pracy, T. przyniósł mi kolejną "zabawkę": Need for Speed: Undercover. Dawno już nosiłam się z zakupem kolejnej gry na konsolę, tym razem zależało mi jednak na czymś, co nie będzie zbyt angażujące, a jednak nadal bardzo przyjemne. Nie mogłam sobie zbytnio pozwolić na mojego wymarzonego Bioshocka, chociażby ze względu na to, że przyjeżdżając do domu tylko (a przecież aż!) co drugi weekend, szybko straciłabym wątek. Potrzebowałam czegoś "na raz", i Need for Speed sprawdziło się idealnie: piękne samochody w drapieżnych kolorach, trochę adrenaliny wywołanej szybkością i zadowolenia, kiedy uda się wygrać. A w tle trochę fabuły i absolutnie genialna muzyka!

O, tak się wygrywa!
Będąc ciągle w temacie szybkich samochodów i dużej dozy akcji oraz emocji, wybraliśmy się z T. do kina na Szybkich i Wściekłych 7. Żeby się całkowicie zrelaksować. potrzebowałam filmu, który będzie się po prostu dobrze oglądało. A czy jest coś co ogląda się lepiej, niż przystojnych facetów w szybkich samochodach, którzy jak trzeba potrafią obić pyski przeciwnikom? Odpowiedź brzmi: nie. I nie zawiodłam się na tej odsłonie Fast and Furious. 


Znowu szybkie samochody i genialna muzyka


Nie spodziewałam się tylko jednego: że się tak bardzo wzruszę. Nie jestem osobą, która płacze na komediach romantycznych (chyba, że są naprawdę dobre i mówią o czymś głębszym niż "jesteś taka śliczna i bardzo cię kocham"), natomiast zawsze do głębi poruszały mnie historie o lojalności wśród członków - często przybranej  - rodziny. Od lat zresztą nie zmieniło się, i pewnie nigdy nie zmieni, moje zdanie, że najpiękniejsza więź powstaje pomiędzy dwoma braćmi. Oni wcale nie muszą mówić sobie, że się kochają. Wystarczy, że zawsze mogą liczyć na swoje wsparcie. I że jak trzeba, to jeden drugiemu nie omieszka obić twarzy... 

O tak. Idźcie do kina. Koniecznie. 



To był dobry dzień. Dobre półtora dnia, chociaż niedziela, to już zwykłe obijanie się z mojej strony. Oraz oglądanie jak Roger Ysi wygrywa w NFSa. Być może ten wpis nie jest szczególnie ciekawy, pewnie niektórzy postukają się w głowę, zastanawiając się, jak można tak dużą jego część poświęcić zakupowi komputera. Ale dla mnie był to jeden z najbardziej beztroskich i szczęśliwych dni od bardzo dawna. I dlatego zostawię tutaj takie wspomnienie. 


A teraz, czas wracać w kieleckie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz