piątek, 15 maja 2015

Rzeczy naprawdę dzieją się...

No tak, oczywiście. Moje zobowiązanie (w większości wobec samej siebie), by zamieszczać coś w tym kawałku mojej własnej wirtualnej przestrzeni chociażby raz na tydzień spaliło na panewce. Mimo braku aktywności jednakże, jest tak jak w piosence Anity Lipnickiej "...rzeczy naprawdę dzieją się". I brak wpisów składam właśnie na karb tych wszystkich wydarzeń - dobrych i złych. 

Majówka, bo to o niej miałam napisać na początku miesiąca, minęła zdecydowanie zbyt szybko. Właściwie na tyle szybko, że zapomniałam strzelić choćby jedno zdjęcie. A powiedzieć trzeba, że tym razem prognozy się nie sprawdziły i pogoda nadzwyczaj dopisała. 

Pojechaliśmy z Tomkiem do Szczecina, w odwiedziny do jego przyjaciół. Każde z nas wyruszyło ze swojego "końca świata", by spotkać się w umownej połowie drogi, czyli w Poznaniu. Dla mnie, podróż zaczęła się już w czwartek w nocy, kiedy umościłam się wygodnie na tylnim siedzeniu samochodu koleżanki obok cudnej, zaspanej dwulatki Tosi. Tosi-Antoniny. Nie wiem, czy to kwestia tylko tego, że dawno już postanowiłam właśnie tak nazwać własną córkę, czy zadziałał na mnie ogólny urok gaworzącego przez sen, rezolutnego malucha - ale muszę przyznać, instynkt macierzyński włączył mi się pełną parą... i tak jakby wcale nie chce puścić. A przecież dobrze wiem, że jeszcze nie czas. Przecież wszystko mam, choćby w zarysie, zaplanowane. Jeszcze rok, jeszcze jedne studia, jeszcze jeden egzamin, jeszcze własna działalność, jeszcze ją rozkręcić... i już. Będzie czas in na Tosię. Albo dwie/dwoje/dwóch?

Do Poznania dotarłam w piątek nad ranem i musiałam odczekać swoje, zanim otworzyły się podwoje czynnej od najwcześniejszych godzin porannych kawiarni. Ha, z moim Mackiem czułam się w Starbucksie jak w domu (o matko, nie, mój komputer wcale nie nazywa się Maciek. Nie!). Długie godziny oczekiwania umiliłam sobie kubkiem gorącej czekolady (już nie boję się tak bardzo odstępstw od diety, ale właśnie majówka nauczyła mnie jeszcze czegoś, o czym trochę dalej). Pięć godzin, czekoladę, kawę i trzy odcinki serialu później nadjechał wreszcie pociąg z Tomkiem na pokładzie. Ostatnia godzina, która nam została na przesiadkę miała już upłynąć szybko i gładko, zwłaszcza, że nie mogliśmy się nagadać. I upłynęła...kiedy spojrzeliśmy na zegarki (Tomek to jednak ma wyczucie czasu) do odjazdu pociągu zostały dwie minuty. I cała długość dworca do przebycia. Wpadliśmy do środka zmachani, w ostatniej sekundzie. Uff! 

Nadal się stresowałam. Przede wszystkim dlatego, że wiem jak specyficzną osobą jestem. Trochę jak Marmite, you either love me or hate me.  W wielu sytuacjach w życiu, moja specyficzność mi pomagała, w wielu jednak przeszkadza, także na co dzień. Zadałam więc po drodze tysiąc pytań i rozważyłam na głos pewnie ze sto scenariuszy tego, jak bardzo źle ta wizyta może się potoczyć. I przyznaję teraz z ulgą, że bardzo się myliłam. Pobyt był bardzo przyjemny, a ja już na samym początku poczułam, że mogę wyluzować. Nie brakowało też atrakcji, od przechadzki po parku z przystankiem na pyszną kawę (podczas której okazało się, że Tomek wyrzucił cały nasz budżet wyjazdowy do kosza razem z niepotrzebnymi już biletami na pociag!) przez spokojną posiadówkę przy piwie (i bourbonie, i winie i...ekhm...i po diecie?), ognisko u jeszcze innego kolegi Tomka z czasów studiów oraz wieczór z planszówkami u jeszcze innych znajomych znajomych, którzy oprócz tego, że absolutnie wymiatali w Cards Against Humanity, to jeszcze przygotowali boskie, własnoręcznie pieczone, przekąski. I było wino, więcej wina...dużo wina i gitara. 

Jak wiadomo, wszystko co dobre...a nie, chwileczkę. Weekend majowy w tym roku był krótki, to fakt, ale mnie się "upiekło". I to bardziej dosłownie niż bym chciała, bo ta jedna, biedna kiełbaska z ogniska, którą wsunęłam ze smakiem, zafundowała mnie dodatkowe 2 dni chorobowego. Tak, no cóż, bywa i tak. Ale przynajmniej pojechałam do Torunia i kurowałam się pod czujnym i czułym okiem... 

Niewiele mniej obfitujący w atrakcje okazał się być weekend następny, kiedy musiałam pojechać do Poznania (po raz ostatni, nie licząc egzaminu! Kolejne uff!). To Tomek wpadł na pomysł spotkania się tam i wybrania się do kina na nowych Avengersów na podwójną randkę z dwójką naszych wspólnych znajomych. Potem miała być kolacja i "drinki z palemką" w pubie dla graczy. Po części zapomniałam więc o czekających mnie zajęciach i zaliczeniach i skupiłam się na relaksowaniu. 


O nowych Avengersach krążą bardzo sprzeczne opinie. Ja również, choć sporo po czasie, postanowiłam zostawić tutaj parę zdań na ten temat. Jako raczej casualowa (tak bardzo brak mi na to lepszego, polskiego, słowa!) oglądaczka produkcji spod egidy Marvel Studios, pewnie nie zdawałam sobie sprawy z części rzeczy, które zauważyłby i powiązał w spójną całość zagorzały fan (na przykład taki Tomek ;)). Tak, było kilka ukłonów w stronę fandomu, które nie każdy pewnie załapał. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że nie przeszkadzały one w ogólnym odbiorze filmu i tym samym uznać, że Marvelowi udało się poniekąd wypośrodkować produkcję w taki sposób, by spełniała oczekiwania zarówno takiego Gingera jak ja, który przyszedł pooglądać kolorowych superbohaterów kopiących tyłki tym złym (kimkolwiek by oni nie byli, bo dla casuali to przecież żadna różnica) oraz zaznajomionych z komiksową wersją uniwersum nerdów. Ci drudzy (jak na przykład nasz znajomy, czy Tomek właśnie) ekscytowali się znacznie bardziej, widząc już same pojedyncze sceny z udziałem nowych postaci. A potem snuli przypuszczenia, co może wydarzyć się dalej, opierając je właśnie na swojej poszerzonej wiedzy. Krótko mówiąc, wszyscy bawiliśmy się dobrze. Natomiast ja zarzuciłam filmowi trochę coś innego niż wszyscy. Podkreślić jednak trzeba, że zarzut nie jest ogromny i prawdopodobnie wynika z faktu, że jestę lingwistę i ostatnio za dużo się naczytałam o tłumaczeniu żartów językowych. Bo właśnie stężenie tychże na godzinę było zdecydowanie za duże. Do tego stopnia, że część znich mniej wprawionym słuchaczom zupełnie umykała, a dla mnie przestała być po prostu śmieszna. Coś co miało być celnym i zabawnym podsumowaniem wymiany zdań, takim fajnym, językowo ciekawym punchlinem, stało się tylko "następnym śmiesznym tekstem z kolei". Co nie zmienia faktu, że kocham Iron Mana i jego cięty język!

Przez weekend przemknęliśmy zatem niczym Quicksilver w swoich najwygodniejszych butach. Ani się obejrzałam, a już trzeba było wracać. Niemal tradycyjnie już, pojechałam zatem do Torunia, by spędzić jeszcze trochę niedzieli w domu i spotkać się z przyjaciółmi. Doszłam do wniosku, że wracanie nocnym autobusem wcale nie jest takie złe. Jest wręcz lepsze, niż przesiadki w Warszawie. A to, że absolutnie nie ma jak dostać się potem do oddalonych o te 20 km Chęcin, jakoś schodzi na drugi plan, kiedy można przez te parę godzin we własnym domu...pospać. Tak. Zamiast spożytkować ten czas konstruktywnie i efektywnie, ja zwyczajnie zasnęłąm. We własnym łóżku, we własnej pościeli, skulona w ciasny kłębuszek... Tak, czasem nawet Gingery odpoczywają.

Nie mogłoby jednak być tak całkiem kolorowo, prawda? Rudość życia rudością, ale dorosłość też musi się o siebie upomnieć. A z nią mniejsze i większe problemy. Otóż szukam mieszkania. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że właściwie już je znalazłam i jestem o pół kroku od podpisania umowy. Nie mam jednak pewności, czy będzie mi dane wyprowadzić się z dotychczasowego lokum tak szybko, jak bym chciała. A chciałabym...jak najszybciej się da.

Siedzę i zastanawiam się głęboko, czy poświęcić osobny wpis temu, dlaczego dopadły mnie kolejne zmiany. Z jednej strony nie chciałabym zaczynać burzy, z drugiej uważam, że to może być ważny tekst. Ważny dla mnie, po pozwoli spojrzeć na sprawę z dystansu, ważny dla czytelników, bo być może uda Wam się w życiu uniknąć moich pomyłek. No i, bądźmy szczerzy, ważny dla bloga, bo nic nie robi tak dobrze popularności, jak trochę kontrowersji. Złamiemy białe i czarne odrobiną szarości. 

1 komentarz:

  1. "tylnim"? Chyba raczej tylnym. To raz. A dwa, Ginger to naturalny rudzielec, ty jesteś najwyżej redhead :P
    Skoro powiedziałaś A, to powiedz też B i napisz, skąd te zmiany, bo wodzenie za nos dramatycznymi tajemnicami to faux pas względem czytelników.

    OdpowiedzUsuń